Koronacja Królowej

Autor: Tim Lott
Tłumaczenie: Michał Rulewicz

Freddie Mercury zjawia się na scenie jak wijący się pyton przemierzający jej deski w czarnym trykocie, który zazwyczaj nosi. Strój wygląda raczej jak kostium kąpielowy z epoki edwardiańskiej, pokryty wielkimi srebrnymi cekinami, odsłania gęsto owłosiony tors oraz sylwetkę nieposiadającą grama zbędnego ciała.

Przed jego wkroczeniem do Pavillion de Paris wielka korona, wysoka na 18 stóp [ok. 5,5 m] i szeroka na 54 stopy [ok. 16,5 m], z migającymi światłami i wystrzeliwującą parą, podniosła się ze sceny. Młoda paryska publiczność, w liczbie ponad 7.000, była jak zahipnotyzowana, gdy korona osiadła pod dachem hali koncertowej.

Potem, gdy Queen rozpoczął swój pierwszy żywiołowy numer, We Will Rock You, publiczność zerwała się na równe nogi, machając zapalniczkami na powitanie czterech muzyków. W ciemnościach obszernego stadionu był to niesamowity widok.

Koncert, pierwszy, który Queen zagrał w Paryżu w ciągu swojego sześcioletniego istnienia, był triumfem, Francuzi stali niemal przez całe 2,5 godziny pełne intensywnego dźwięku i oświetlenia. Mercury, jak się zdaje, miał później pełne prawo do nonszalanckiego komentarza: „No, to Paryż mamy odfajkowany”.

Queen stali się jednym z największych towarów eksportowych Wielkiej Brytanii. Mają sześć świetnie sprzedających się longplayów. Ostatni, zatytułowany News of the World, sprzedał się w nakładzie ponad 7 milionów egzemplarzy na całym świecie, a singiel We Are the Champions – piosenka zaadaptowana przez fanów piłki nożnej oraz rugby w Ameryce – sprzedał się w liczbie ponad 5 milionów egzemplarzy.

W ramach amerykańskiej trasy, która poprzedziła europejską, dali 24 koncerty, a w Forum w Los Angeles, zagrali dla 64.000 ludzi przez trzy wieczory. Ich obecna, rozbudowana produkcja sceniczna przyniosła im 55.000 funtów, a kosztuje ich 4.000 funtów dziennie. W Ameryce udaje im się osiągnąć zysk tylko dzięki możliwości upchnięcia ich publiczności na stadionach na 20.000 miejsc.

Muzycznie występ, który oglądałem w Paryżu, a który Queen przeniesie w następny czwartek na trzy noce do Empire Pool w Wembley, koncentruje się na materiale z nowego albumu, z utworami Get Down, Make Love, Spread Your Wings, It’s Late, My Melancholy Blues, We Are the Champions, a także kilkoma znajomymi starociami w stylu Bohemian Rhapsody i Killer Queen.

Rozmawiałem z Mercurym w apartamencie kosztującym 2.400 franków za noc, w elegancko stylizowanym paryskim Hotelu Ritz, pośród luster o pozłacanych ramach oraz sufitów utkanych żyrandolami. Odziany w żółty ręcznikowy szlafrok, w wielokolorowych slipach i pudrowo niebieskich japońskich satynowych kapciach, wyglądał jak cień nieokiełznanego wykonawcy, którego oglądałem na scenie. Jest wymijający i ostrożny, nie próbuje przekonywać kogokolwiek do siebie. „Dla niektórych ludzi nadal jestem szmatą”, mówi ze śmiechem. „Lubię być szmatą. Lubię być otoczony przez szmaty, z pewnością nie szukam ludzi idealnych. To nudne. Jestem jak wściekły pies. Lubię cieszyć się życiem”. Mercury to skomplikowana jednostka. „Mam różnego rodzaju paranoje”, zgodził się. „Bycie samemu to jedna z nich. Nie mogę nigdzie iść sam. Zawsze ktoś musi być ze mną, gdy robię zakupy, pewnie dlatego, że nie lubię, jak się na mnie gapią”.

Chociaż jego zewnętrzna warstwa jest pokryta arogancją, jest niewątpliwie hojny. Swojej dziewczynie Mary Austin podarował luksusowy apartament w Londynie, jest też znany z obdarowywania wyjątkowych przyjaciół złotymi zegarkami. „Po 7,5 roku doszliśmy do porozumienia”, powiedział. „Uznałem, że skoro jestem tak dużo w trasie, to Mary powinna ułożyć sobie własne życie”. Zapytałem, czy ma ochotę spróbować wszystkich fizycznych stron życia? „Pójdę do łóżka z czymkolwiek”, odparł. „Mój popęd seksualny jest ogromny. Wyciskam z życia, ile tylko się da”. Mercury zarobił fortunę – i fortunę wydał.

„Po prostu wpadłem w dziki ciąg wydawania. Powiedziano mi, żebym się uspokoił, bo poborca podatkowy zabierze sporą sumę. Wydałem przez ostatnie trzy lata coś około 100.000 funtów”.

Wydawał się zadowolony z życia, więc zapytałem go, czy jest coś, czego w sobie nie lubi. „Moich zębów – nie lubię tego, jak wystają. Muszę je sobie przerobić, ale nie miałem na to czasu. Poza tym, jestem ideałem”, orzekł.